Głosuję na Tonberry Kinga, bo za każdym razem, kiedy przechodziłam grę, jego design kompletnie mnie rozbrajał. Pozato ataki Tonberrych są słodkie - walące się na ciebie garnki, doink, etc. - a sama lokacja, w której występuje boss i jego podopieczni, należy do moich ulubionych, m.in. ze względu na klimatyczną muzykę i aurę tajemnicy.
Cactuar też plasuje się wysoko w moim rankingu. Pamiętam, że dawno temu, kiedy walczyłam z nim po raz pierwszy, nieźle dał mi się we znaki, a cała potyczka polegała na ciągłym przyzywaniu Leviathana i trwała
wieki. _^_
Najwięcej nerwów najadłam się w Deep Sea Research Center, walcząc z Bahamutem. Stresujące było już samo skradanie się do światełka i dwa Ruby Dragony na przystawkę - podczas walki z Bahamutem tylko się modliłam, żeby nic nie spieprzyć i nie musieć przechodzić wszystkiego od nowa. (Niestety, Load Game i tak był w użyciu.)
Tiamant, coś a'la brat bliźniak Bahamuta, też mi się podobał ze swoim odliczaniem do Dark Flare.
Last but not least - Seifer, wkurzający jak cholera. Praktycznie nigdy nie znosiłam tej postaci, a konieczność ciągłego kopania mu tyłka i oglądania cutscenek z tym związanych nieźle mnie irytowała. Miło wspominam jedynie ostatnią walkę w Lunatic Pandora. Dawno temu godzinami mogłam patrzeć, jak Seifer rozcina Odina - whoa, ja rymuję! - i jakiś czas później zostaje wgnieciony w ścianę przez Gilgamesha.

Oczywiście fajnie było w czasie trwania samej walki nadużywać Aury i kroić niegrzecznego chłopca Lionheartem.

(Satysfakcja porównywalna do tej, jaką odczuwam, kiedy Junior wykonuje Dragonfly na Dimitrim i przykopuje mu w twarz z półobrotu. ^^ ...But I digress.

)
*ZOMG. Nie grałam w FFVIII od wieków, a nadal sporo rzeczy mogę odtworzyć z pamięci. Fanatyzm? _^_