Właściwie powinnam teraz pisać esej na zupełnie inny temat, ale to nudne zajęcie jest, więc lepiej zmarnuję czas na Krypcie i skrobnę recenzję absolutnego klasyka z ery dinozaurów, czyli
Weiss Kreuz.
Z zamiarem obejrzenia tej 26-odcinkowej serii nosiłam się przez ostatnie dziesięć (sic!) lat, w końcu w zeszłym miesiącu udało mi się dopiąć swego. W międzyczasie, jak się zapewne zdążyliście zorientować, świat i anime poszły do przodu. W epoce animacji komputerowej i nowych trendów fabularnych
Weiss Kreuz ogląda się mniej więcej tak, jak kino akcji tudzież filmy SF klasy B sprzed ćwierć wieku. Rozrywka może i niezgorsza, ale archaiczność produkcji wylewa się strumieniami, sporadycznie wywołując u widza zażenowanie, pełen politowania uśmiech, bądź też przypływ sentymentu.
Może przesadzam, pisząc, że WK jest stary jak dinozaury (w końcu anime powstało raptem w 1997, wszyscy tu znamy dużo starsze serie), ale mimo to sprawia wrażenie archaicznego pod każdym względem. Archaiczna jest animacja: bardzo statyczna, niedopracowana, z mało dynamicznymi scenami walki, nieruchomymi, mało szczegółowymi tłami, etc. Archaiczna jest muzyka, również dość powtarzalna, okrojona i nie do końca zauważalna. Archaiczna jest fabuła i konstrukcja poszczególnych epów (o tym za chwilę). Archaiczna jest konstrukcja głównych bohaterów - przypominają mi złote czasy
BravoGirl! i opisywane tam boysbandy - oraz prawie nieistniejące portrety psychologiczne ich przeciwników (o tym też za chwilę).
Zanim jednak wezmę scenariusz i postacie pod lupę, pragnę zauważyć, że WK jest mimo wszystko dość ciekawy i wciągający - jak książka dla młodzieży, w której postawiono przede wszystkim na pchanie akcji do przodu. 26 epów obejrzałam bezboleśnie, momentami z autentycznym zainteresowaniem. Co więcej, na pewno nie robiłam tego dla występujących w głównych rolach bishounenów - z boysbandów już dawno wyrosłam.
Tak więc jako zapychacz czasu WK sprawdza się całkiem dobrze.
Ok, plot prezentuje się mniej więcej tak: mamy czterech ponętnych (jest to kwestia dyskusyjna) chłopców - najmłodszy ma 16 lat, najstarszy 22 - którzy za dnia pracują jako [glow=black]męskie prostytutki[/glow] kwiaciarze, co stanowi tylko przykrywkę dla ich prawdziwej roboty: walki ze złem i występkiem. Chłopcy są mordercami na zlecenie, pracującymi dla tajemniczego
pana w garniturze, który każe im ostatecznie eliminować jednostki najwyraźniej nie podlegające resocjalizacji, jednocześnie załatwiając swoje własne porachunki ze skorumpowanym rządem Japonii. Brzmi obiecująco, ale nie ma w tym żadnej większej głębi ani moralnej dwuznaczności. Wprawdzie nasi dzielni Biali Łowcy mają ręce splamione krwią i w ogóle, co jest nieustannym źródłem
Angstu, ale jednocześnie ich przeciwnicy są tak podli, okrutni, cyniczni/szaleni i zdehumanizowani, że zdecydowanie należy im się po kulce. Przykładowo, w jednym z odcinków grupa załatwia zblazowanego faceta urządzającego polowania na ludzi, w innym bezwględnego dilera narkotyków, w jeszcze innym handlarza ludźmi, podpalacza, doktora Mengele-wannabe, etc.
W drugiej części serii okazuje się (surprise, surprise), że za skorumpowanymi oficjelami i wszelkim złem tego świata stoi Bardzo Zua Sekta Starych Ludzi pragnąca wskrzesić [glow=black]Xenu[/glow] jakiegoś tam boga apokalipsy i chaosu, i wtedy szlachetność naszych bohaterów staje się jeszcze bardziej widoczna.
To mnie właśnie w tej serii wkurzało, rysowanie wszelkich konfliktów w barwach czerni i bieli. Bardzo mało jest szarości, bo czwórka bishonenów-morderców, którym kibicujemy, to nie zimne skurw*syny usiłujące dzięki pracy w Weiss wyrównać własne porachunki ze światem (Aya tylko
teoretycznie odpowiada temu opisowi), a miłośnicy mięciutkich piesków, kotków, ptaszków, kwiatków, etc. o bliżej niesprecyzowanych preferencjach seksualnych ^^ i serduszkach z waty.
"Szarymi" postaciami mogli okazać się członkowie konkurencyjnej grupy Schwarz, którzy dla odmiany służą złu, a w zamyśle pewnie mieli być kontrowersyjni (aparycja bishounenów, mhroczna przeszłość, bardziej trójwymiarowe charaktery). Niestety, pojawiają się za rzadko, zbyt długo stojąc w cieniu Crawforda i Bardzo Zuej Sekty Starych Ludzi. Jakoś nie wywołali u mnie przyspieszonego bicia serca.
Znamienną cechą serii jest to, że postaci kobiece praktycznie tu nie występują, a jeśli już to tylko w charakterze "damsel in distress" i/lub dziewój na zabój zakochanych w jednym z bishów-asasynów. Większość z nich zresztą marnie na tym wychodzi. Nawet Manx, teoretycznie silna kobieta (jedyna w serialu, nie licząc Bardzo Zuej Staruszki), natychmiast zmienia się w omdlewającą i posykującą z bólu "damsel in distress", gdy tylko zadrapane zostaną jej przedramiona.
No cóż, seria niewątpliwie tworzona była z myślą o nastoletnich dziewojach, więc to zrozumiałe, że bishe dostają najwięcej czasu antenowego. Teoretycznie wszyscy z nich są hetero, ale...
takiej plejady gejowskich zachowań/ spojrzeń/ ciuchów/ fryzur już dawno nie widziałam w żadnym anime.
Płaczliwy Omi w siateczkowej koszulce, Youji prężacy swą bezwłosą klatę, Ken i jego silna wiara w
męską przyjaźń, zamknięty w sobie Aya o mhrocznym spojrzeniu... Możliwości wiarygodnego slashu są zaiste nieograniczone.
(Nie, wcale nie przesadzam.)
Last but not least: kolejnym wyznacznikiem archaiczności anime jest prezentacja scen akcji. Trup niby ściele się gęsto - chłopcy tną/duszą po kilka, kilkanaście osób w każdym epie, raczej mało kogo tylko i wyłącznie obezwładniają - a mimo to sekwencje walki są krótkie, sztampowe, ocenzurowane. Krwi nie ma chyba w ogóle, nie wspominając już o jakichś bardziej drastycznych elementach. Trochę zaniża to poziom napięcia i realizmu.
Polecam chyba jedynie miłośnikom staroci, klasycznych scenariuszy, yaoi oraz czerwonowłosych bishów z dłuuugą i twardą kataną. :] (Na marginesie: Aya mówi głębokim basem czerwonowłosego bisha z kataną z
Uteny.
)