Dałem już gdzie tylko się da, to dam i tu
. A co, niech zazdroszczą ci co nie byli
.
Nie wiem czy będzie to dostatecznie soczysta relacja z Rammsteina, i czy uda mi się przenieść choć troszkę emocji związanych z tym koncertem, ale spróbować warto
.
Po kilkumiesięcznych oczekiwaniach, w trakcie których bilet na jedno z najlepszych przedstawień na tej (a może i nie tylko) planecie zdążył nieco porosnąć kurzem, nadszedł wreszcie sądny dzień 14 listopada. 2011. Po blisko dwugodzinnej jeździe, w trakcie której zgodnie z przepisami Unii Europejskiej, wyprzedziło nas trzynastu niepełnosprawnych na wózkach i stu trzydziestu rencistów biegnących po rentę na pocztę, dotarłem wreszcie do stacji Gdańsk Oliwa. Następnie pół godziny pieszej wycieczki w tempie usług PKP i stanąłem u progu baru przy Ergo Arenie. No chyba nie myślicie, że poszedł bym tam z tak zupełnie trzeźwym umysłem na taką rzeź jaka miała nastąpić
.
Po wypitym na rozgrzewkę zimnym browarku poszedłem zwiedzić stoisko z gadżetami, które ku mojemu zdziwieniu nie było obwarowane wszelakimi systemami zabezpieczeń, mimo, że ceny zawstydziły by niejednego jubilera. Jako, że za cenę najtańszej koszulki mógłbym nie trzeźwieć przez tydzień, postanowiłem udać się tam, gdzie około dwustumetrowy uporządkowany tłum wskazywał najprawdopodobniej kierunek wejścia. Oczywiście wśród oczekujących perspektywa wizji drzwi przypominających swą wielkością przeciętną gwiazdkę na niebie, nie budziła entuzjazmu, a nawet pewne obawy, czy aby kolejka nie dotyczy koncertu, który miał się odbyć dnia następnego. Bramkarze musieli jednak pójść po rozum do głowy i pistolety jednostrzałowe, którymi dotychczas traktowali stojących w kolejce zastąpili bronią maszynową, gdyż po upływie pięciu minut, wykorzystując najprawdopodobniej swoją zręczność i urok osobisty przekraczałem próg drzwi unikając kilkugramowego ołowianego obciążenia. Niestety już za drzwiami czekała mnie kolejna walka o magiczne akcesorium, zwane znaczek z szatni. Tu niestety czas nie był tak łaskawy i upłynął następny kwadrans zanim miła pani podarowała mi mój upragniony złoty amulet z numerkiem 734 (tylko dlaczego nie 666, tego pojąć nie potrafię
). Jak się później okazało byłem jednym z tych szczęśliwców, dla który w ogóle owego ekwipunku starczyło, gdyż po jakiejś pół godziny pojawiły się obwieszczenia pod tytułem „miejsc w szatni brak”, ot taki nowoczesny europejski budynek wykonany a polską, ułańską fantazją.
Nie było na co czekać i już za chwilę wchodziłem na płytę, nad którą wisiała konstrukcja będąca niedoścignionym marzeniem większości złomiarzy. Całość jeszcze przed koncertem robiła piorunujące wrażenie, więc na co można było liczyć po zgaszeniu świateł? Ano na to, że będzie ciemno i nie będzie nic widać
. Nieco po godzinie dziewiętnastej ku uciesze gawiedzi zgasło światło i na scenie pojawił się suport w postaci zespołu…, zaraz jak mu tam było…, a, Deathstars. Generalnie nie najgorszy zespół, choć całość psuło nieco dziwne nagłośnienie, gdzie dominowała perkusja, bas i wokal, zaś gitar trzeba było szukać z aparatem słuchowym w uchu. Podczas ich występu wstępnie zestresowałem insekty zamieszkujące me szczytowe owłosienie, choć nie przesadzałem, gdyż wiedziałem, że zarówno one jak i ja, możemy tego co ma później nastąpić, nie przetrwać. Po trzech kwadransach światła znowu rozbłysły na czas w jakim przeciętny Polak wypija flaszkę gorzałki, co zademonstrował pan, który takowy wynalazek przemycił w piersiówce, przez niezbyt czujna ochronę. Sam nie wiem co się później z nim stało, ale zniknął z mych oczu jak i pewnie z oczu innych zebranych.
Podczas przerwy dało się bezsprzecznie wyczuć, że nagłośnienie jakie dostał Dehthstars, było niczym dźwięk tykania zegarka w centrum miasta w godzinach szczytu. Dobrze, że nie miałem żadnego nakrycia głowy, gdyż po uderzeniu centralki znalazł by się kilka metrów dalej. I tak miałem obawy, czy pulsujące od uderzeń policzki nie wybiją mi zębów. Tu jednak chciałbym uspokoić, iż z waszych podatków ani jedna złotówka nie zostanie wydana na leczenie moich obrażeń.
No ale my tu gadu gadu, a na Sali zaległa ciemność. Konstrukcja, która dotąd złowieszczo wisiała na głowami widzów, nagle rozbłysła światłem, by w akompaniamencie wydobywającej się z dysz pary, której kłęby miały najprawdopodobniej zamaskować zły stan owego wynalazku, zacząć się obniżać. Gdy już zbliżał się do poziomu, który zmotywował fanów do wyciągnięcia brzeszczotów, wkrętaków i innego sprzętu do demontażu konstrukcji metalowych, pomost zatrzymał się, a z głośników dobiegł sygnał alarmu, co zmusiło wielu przybyłych, do schowania owych narzędzi i zmylającego rozglądania się po okolicy z efektem dźwiękowym w postaci pogwizdywania na ustach. Przeciętny fan, nawet ten o inteligencji rozwielitki, wiedział, gdzie znajduje się scena i tam też oczekiwał swych pupili. Jakież było „rozczarowanie”, gdy od dupy strony (dosłownie i w przenośni) pojawiła się pochodnia, a wraz z nią przypominający zombie panowie, dla których zdała się przyjechać większość przybyłych tu przedstawicieli Homo Sapiens, tudzież Homo Erectus, choć zapewne znalazły się wyjątki, których bardziej absorbowało dłubanie w nosie. Klawiszowiec wykazał się nie lada odwagą, gdyż biorąc pod uwagę jakiej narodowości zespół reprezentował, dzierżenie polskiej flagi narodowej w rękach, było niewątpliwie wyzwaniem, tym bardziej, że kilka dni wcześniej w Warszawie… No dobra, na szczęście nie każdy w tym kraju widzi wroga w każdym reprezentancie obcego kraju.
Po chwili prezentacji umiejętności udawania marmurowych posągów, w rytmie pobrzmiewającej w tle muzyki, ruszyli w kierunku dużej sceny, gdzie po odpaleniu dwóch zniczy olimpijskich rozpoczęło się złowieszcze odliczanie do dziesięciu zapowiadające początek nieuniknionej zagłady w postaci „Sonne”. W powietrze poszły pierwsze race i ognie, a tłum jakby w amoku zaczął radośnie luzować kręgi szyjne, tudzież stawy łokciowe, jednocześnie pokazując, że Polacy nie gęsi i też mordę drzeć „umią”, w czym też nie pozostawałem w tyle.
http://www.youtube.com/watch?v=Q-Cyb5hLBJ0
Kolejna perełka, to przytłaczający walec w postaci „ Wollt ihr das Bett in Flammen sehen?" Gdzie publiczność ponownie wykazywała się umiejętnościami wokalnymi, odśpiewując pojawiające się w „refrenie” słówko Rammstein. Gdyby jakimś cudem ktoś przysnął, to podczas krótkiej pauzy pojawił się budzik w postaci potężnej eksplozji, która podniosła by umarłego, a sądząc po nagłym aplauzie, już przy tym utworze kilka osób musiało być w takim stanie, co akurat wcale mnie nie zdziwiło. Oczywiście nie zabrakło też ognia
http://www.youtube.com/watch?v=b_-_HlN7iXo Sorki, że link z koncertu dnia następnego, ale nie znalazłem z 14-go.
Czas jednak nie stoi w miejscu, choć czasami by mógł i przyszedł czas na kolejny hiciorek w postaci „Keine Lust”. Mimo, że struny głosowe zaczynały już odmawiać posłuszeństwa, nie mogłem przestać drzeć ryja, zupełnie jak kilka tysięcy podobnych mi popaprańców. Zespołowi widać także potrzeba było ochłody, gdyż tym razem zamiast ognia, można było dostrzec słupy pary, która najprawdopodobniej swą temperaturą plasowała się nieco poniżej tej jaką oferowały wcześniejsze ogniki.
http://www.youtube.com/watch?v=9H7NZfXPqgk
Przyszedł czas na kolejnego zabójcę jakim był „Sehnsucht „. Mimo, że pojawiły się pierwsze objawy wycieńczenia i odwodnienia, to jednak pulsujący rytm nie pozwolił ustać w miejscu. Tłum niczym powiązany w jeden organizm podskakiwał radośnie bum tarara bum.
A czy przypadkiem nie zapomniałem napisać, że scena znowu zaczęła płonąć? No tak skleroza. Tym razem jednak zapłonęła w kolorze zielonym, co wyglądało nieco egzotycznie, choć całkiem możliwe, że ów kolor, to tylko efekt skrajnego wycieńczenia, a koncert właściwie się jeszcze dobrze nie rozkręcił.
http://www.youtube.com/watch?v=srePZAUWHpM
Mój organizm zaczął domagać się zastopowania, ale kto nie był ten nie wie, że przy „Asche zu Asche” najzwyczajniej w świecie odpocząć się nie da, bo organizm w takich momentach odłącza się od reszty układu nerwowego i mając jedynie bezpośrednie łącze z uszami, zaczyna żyć własnym życiem. Przywołując z pamięci męczeństwo Prometeusza, chciałbym zauważyć, że cierpiał on tylko po to, by w tym kawałku mogły zapłonąć statywy mikrofonów.
http://www.youtube.com/watch?v=cX4RntS9VVU
Kolejne dźwięki przypomniały mi o tym, że mogę zapomnieć o zmęczeniu, bo jak powiedzieć kończynom, że mają nie chcieć szaleć przy „Feuer Frei” , bo przez szaleństwo, niedokrwiony mózg nie może podjąć prawidłowych funkcji życiowych, co w rezultacie może doprowadzić do zupełnej zmiany w warzywo, zwłaszcza, że syndrom głąba towarzyszy mi od niepamiętnych czasów. Szaleńczy trans sięgnął w tym momencie zenitu, o czym zaczęła informować pojawiająca się kolka. Nawet nie do końca wiem, czy to wtedy nastąpiła zmiana tła, na przypominające powiększoną strukturę liścia. Właśnie wtedy zacząłem się rozglądać za ekologami z blachami surowego ciasta, podążającymi w kierunku sceny, w celu wykorzystania energii cieplnej, jaką trzech panów produkowało bawiąc się w symulator krakowskiego wynalazku spod Wawelu, tyle, że ów wynalazek swoim zianiem odpadał w przedbiegach. Znaczy znowu się paliło
http://www.youtube.com/watch?v=b_Cg31sH3mc
Już chciało by się napisać, że w następnej skądinąd pięknej balladzie ” Mutter” zabrakło ognia, ale nie da się, ponieważ ten pojawił się pomimo panującej mody świecenia komórkami, na znaczącej powierzchni widowni w postaci płonących zapalniczek, czego i ja nie mogłem nie uczynić. No i wreszcie mogłem odpocząć, ale cicho, bo jeszcze kark nogi i ręce usłyszą.
http://www.youtube.com/watch?v=h3XODiFgfx0
Jako, że niewiele dotąd wspominałem o ogniu, to odgłos ostrzenia noża zapowiadał rewelacje kuchenne, co podkreślił wyprowadzony przez ucharakteryzowanego na kucharza z zakrwawioną twarzą Tilla, kociołek z wkładką mięsną w postaci klawiszowca. Ten jakby nie wiedząc co go czeka, pobrzdąkiwał sobie na klawiaturce, do momentu, gdy Till został obdarowany zapalarką do gazu średniego kalibru, a gdy to nie pomogło, to nawet kalibru ciężkiego. Mimo wszystko, nie odebrało do głównemu daniu poczucia humoru, gdyż cięgi przyjmowało z uśmiechem na ustach, a utwór zakończyło latając po scenie z płonącą dupą. Ot takie gagi rodem zza naszej zachodniej granicy
.
http://www.youtube.com/watch?v=v1cOQ8qEshU
Po tych teatralnych występach, przyszedł czas na kolejnego killera, dla nóg i gardeł, czyli „ Du Riechst So Gut”. Tego co się działo nie do końca są w stanie oddać słowa, a i załączony poniżej filmik pokazuje połowicznie, choć warto zobaczyć jaką zabawę się straciło nie jadąc. A no i zapomniałem napisać, że i tutaj nie brakło ognia
.
http://www.youtube.com/watch?v=BXHGTx7ZR4k
Wybuch petard obwieszczał nadjechanie kolejnego walca w postaci „Links 2,3,4” i ku zdumieniu wszystkich zabrakło…, ognia!!! Ten brak miał jednak nadrobić z nawiązką kolejny kawałek, który obudził w publiczności zwierzęta.
http://www.youtube.com/watch?v=XiiEXi2cZqY
„Du Hast” chyba nie specjalnie trzeba przedstawiać i może i dobrze, bo z powodu przedawkowania adrenaliny niewiele pamiętam, oprócz tony ognia i latającymi nad głowa petardami. Musiałem jednak przesadzić, bo oprzytomniałem z syndromem zarzynanego koguta.
http://www.youtube.com/watch?v=JldlMj8xrhM
Po „Du Hast” przyszło nieco odsapnięcia od skakania (nie od darcia ryja), bo z głośników wybrzmiał „Haifisch”, podczas którego klawiszowiec wybrał się na wycieczkę pontonem po morzu ludzkich rąk. Swoja drogą, silna musi być jego wiara w to, że wróci na scenę
.
http://www.youtube.com/watch?v=stkYzmrVvBg
Nikt właściwie nie wie zapewne jakim cudem Richard znalazł się tuż przede mną na małej scenie, ale faktem jest, że się pojawił i to grając na klawiszach. W trakcie jego pobrzdąkiwania sprawdzał możliwości wokalne fanów, a w tym czasie pomost ponownie zbliżył się do rządnych surowców wtórnych polskich fanów, by zagościć na nim mamuśkę z czterema pieskami na spacerze. No dobra, jeden piesek okazał się clownem, tyle, że nie zauważył, iż czerwony nosek zsunął mu się do ust. Gdy wreszcie wesoła psiarnia została spuszczona ze smyczy, zasiadła za swymi instrumentami i zaczął się szaleńczy „Bück Dich”, w trakcie którego Till starał się udowodnić ku uciesze przede wszystkim żeńskiej części publiczności, że umie posługiwać się także innymi instrumentami, niż własne struny głosowe
.
http://www.youtube.com/watch?v=tNWG6tStw4g
Po nieco pornograficznych popisach przyszedł czas na nieco spokojniejszy „Mann Gegen Mann”, przy którym ze względu na nagły wzrost gęstości zaludnienia pod małą sceną, nie mogłem robić wiele więcej jak drzeć ryja i machać grabiami. No zrobiłem też fotkę, ale wyjęcie telefonu, kosztowało mnie tyle energii, ile stracił bym przy dwóch killerach. Czego jednak nie zrobi japoński turysta dla choćby jednego zdjęcia?
http://imageshack.us/f/821/zdjcie0170e.jpg/
http://www.youtube.com/watch?v=Ng6r2Mo4rss Sorki, że znowu z 15-tego, ale z pierwszego koncertu niewiele nagrań da się słuchać
Pewnie mi nie uwierzycie, ale przy dwóch powyższych kawałkach zabrakło…, zgadnijcie czego? Nagrodą jest mój uśmiech odciśnięty w betonie, uzbrojony po zęby
. Przy kolejnym hiciorku nie zabrakło ognia, ale jako że „Ohne Dich” z pewnymi wątpliwościami jest jednak balladą, to ogień ponownie pojawił się wśród publiczności, w czym ponownie postanowiłem wziąć udział, że o zdzieraniu tego, co już było zdarte do granic możliwości nie wspomnę. Natomiast wspomnieć warto, że swymi brudnymi łapskami pomiziałem gitarę Richarda, choć robiłem to nie z fanatyzmu, a z zamiarem zawłaszczenia mienia
.
http://www.youtube.com/watch?v=0XmUyQjOpfw
Kolejna krótka przerwa i w związku ze znaczącym wzrostem temperatury na sali, nad sceną pojawił się znacznych rozmiarów wentylator, który wraz nadchodzącym kawałkiem miał nas przygotować na konwulsyjne ruchy ciała spowodowane kolejnymi koncertowymi młynkami do zwłok. Utwór ten to „Mein Herz Brennt”. Zawsze gdy je słyszę, to przychodzi mi na myśl „Kashmir” Led Zeppelin, i nie inaczej było tym razem. Nie jest to chyba krzywdzące skojarzenie
.
http://www.youtube.com/watch?v=cm9VfvIEJgk w okolicach 3:45 pojawia się w kadrze moja graba, która znalazła się tam po utracie równowagi i nie pytajcie skąd to wiem
.
No i znowu się zaczęło, gdyż na patelnie poleciała „Amerika”. Nie wiem skąd wziąłem w sobie tyle siły, by szaleć, po tym jak wypociłem więcej wody niż sam ważę. Najprawdopodobniej pozbawiony płynów organizm pochłaniał je od towarzyszy (a raczej towarzyszek), którzy tracili płyny podobnie szybko jak ja. Prawdopodobnie zespół przewidział, że sala może zostać w ten sposób zalana, gdyż w powietrze poszła tona papierowego konfetti, mającego najprawdopodobniej na celu wchłonięcie wilgoci, zwłaszcza, że poziom wody miał drastycznie wzrosnąć podczas kolejnego zabójcy jakim był :
http://www.youtube.com/watch?v=c8AicsXrsGU
„Ich Will”. Widok tłumu skaczącego w rytm niczym jeden organizm, bezcenny. Panującego amoku nie da się opisać, tam po prostu trzeba było być. Till nawet pokusił się o nauczenie jednego zdania po polsku, a jakiego, to sobie oglądnijcie
. Znowu zbrakło ognia, ale za to strzelało i to jak.
http://www.youtube.com/watch?v=n95Hoj-Y4jk sorki że kolejne nagranie z 15-tego, ale powód ten co zawsze.
Następny utwór sądząc po tym jakie głosy dominowały, był skierowany do damskiej części publiczności, która o dziwo bardzo dobrze znała tekst, czego nie zawsze dało się powiedzieć przy poprzednich kawałkach . Dodając jeszcze uśmiechnięte od ucha do ucha twarzyczki, można bezsprzecznie stwierdzić, że kobietom tylko jedno w głowie. Szczerze, to niespecjalnie lubię ten kawałek, gdyż muzycznie nie ma on w sobie iskry bożej, a jego moc wzięła się z atmosferki skandalu. No ale nie ma co narzekać, bo aż taki znowu zły, to on też nie jest. Niestety, ku smutkowi jednych i uciesze drugich, monstrualny penis nie wypalił (przecież ja byłem na Sali, a przy mnie wszystko się psuje), ale chodzą słuchy, że w życiu tez się to zdarza
.
http://www.youtube.com/watch?v=qL5cuWfSk_Y
No i wreszcie finał. Nosz k***a kiedy to minęło, toć zaczęło się pięć minut temu, choć nie wiedzieć czemu czułem się jakbym tydzień harował w kopalni po 16h dziennie i za chwilę miałbym odejść z tego świata. Till zdawał się swym strojem sugerować, że po śmierci trafimy do metalowego nieba jako metalowe Anioły. No jak tu powiedzieć, znowu pokazali, że nie ma rzeczy, której nie można podpalić
. Po wszystkim skromne, ciche zejście, by pojawić się na scenie i podziękować głębokimi ukłonami (w tym także na kolanach), że o epitetach w kierunku wielkiego penisa nie wspomnę.
http://www.youtube.com/watch?v=tWp2sX1J ... re=related
Po wszystkim wracałem mokry i śmierdzący, ale proporcjonalnie do tego szczęśliwy. Nie przeszkadzało mi to, że akurat przy moim zamówieniu w McDonaldzie zepsuła się kasa, że knajpa w której zamierzałem przeczekać nadmiar czasu do najbliższego odjazdu pociągu, mimo, że miała być czynna do trzeciej, była tylko do drugiej. Nie przeszkadzało mi też, że spędziłem godzinę przed jednym z ważniejszych dworców w tym kraju, jakim jest dworzec gdański, bo jakiś Europejczyk w każdym calu, zadecydował, że owa budowla będzie zamykana na cztery spusty pomiędzy 1:00, a 3:30. Nie przeszkadzało mi również to, że zepsuło się w pociągu ogrzewanie, a to wszystko z powodu tych dwóch godzin wyjętych z życiorysu. Może zamiast manifestacji z okazji dnia niepodległości organizować koncert Rammsteina? Wszak jak widać, te imprezy działają niezwykle kojąco na psychikę
.
Brakujące ogniwo pomiędzy zwierzętami, a ludźmi, to właśnie my.