Chciałem pokazać Wam coś, co zostało wypowiedziane przez człowieka prawdziwie znającego metodologię zarówno teologii jak i nauk ścisłych. Michał Heller.
Długo szukałem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania (Czemu jesteśmy? Czemu był Holocaust? Czy faktycznie pochodzę od małpy?).
Nie chciałem kierować się płytkimi przesłankami otaczającego mnie światka, ale posłuchać kogoś, kto rzeczywiście dotknął omawianej materii z obydwu stron. I cóż, udało mi się
Here you go:
Sama nauka jest światopoglądowo neutralna, ale naukowcy są ludźmi, którzy czują, myślą, cierpią, przeżywają. U wielkich fizyków, w rodzaju Einsteina, którzy dotykają wielkich teorii, nieodparcie rodzi się przekonanie, że natrafiają na jakąś myśl, która się kryje w strukturze wszechświata. Wiem z własnego przykładu, że w procesie tworzenia nauki, człowiek tej myśli doświadcza. Muszę zastrzec jednak, że bezpośrednio religia nie daje nauce nic i z metodologicznego punktu widzenia nie powinna się do niej mieszać. Ale pośrednio daje jedną ważną rzecz: uczony wierzący ma przewagę od swojego kolegi ateisty, bo on wie, że nauka nie jest ślepą grą z jakąś nieznaną, irracjonalną siłą. Człowiek wierzący wie, że za wszystkim kryje się myśl Stwórcy. To przekonanie oczywiście nie prowadzi go do rozwiązania problemu, ale daje pewien komfort psychiczny, rodzaj pewności.
Proces czerpania przez wiarę z osiągnięć nauki w ciągu wieków zawsze był bardzo żywy. Na przykład przez wieki panowało przekonanie, raczej literackie niż teologiczne, że raj, do którego idą nasze dusze po śmierci, znajduje się gdzieś w niebie. Postęp nauki, przewrót kopernikański, udowodnił, że w niebie nie ma raju i ten pseudodogmat został wyeliminowany. Każda kultura i każda epoka zakłada pewien obraz świata, który ewoluuje, w czasach nowożytnych pod wpływem nauki. Teologia jako część kultury także ulega temu procesowi.
Czy zna ksiądz profesor takie przypadki, że pod wpływem nauki Kościół zmienił jakiś element swojego nauczania?
Przykładem takiego zjawiska może być
teoria ewolucji. Początkowo Kościół dość długo powstrzymywał się od zajęcia stanowiska w tej sprawie. Potem dominowała opcja, że jak długo teoria ewolucji jest tylko hipotezą, to nie należy zmieniać interpretacji Pisma Świętego na temat stworzenia człowieka. Sytuacja uległa zmianie, gdy powstała genetyka. Sama teoria Darwina nie jest w stanie wytłumaczyć ewolucyjnej zmienności, jednak gdy doda się do niej genetykę, powstaje tzw. syntetyczna teoria ewolucji, która dziś jest powszechnie uznawana.
Po odkryciach genetycznych Kościół zaczął tonować swoje stanowisko wobec teorii ewolucji. Przełomowym momentem była encyklika Piusa XII "Humani generis" z 1950 roku, która już dopuszczała ewolucję, ale z pewnymi zastrzeżeniami co do momentu powstania człowieka. Wszelkie wątpliwości rozwiał Jan Paweł II w 1996 roku, w przemówieniu do Papieskiej Akademii Nauk, w którym powiedział, że teoria ewolucji jest nie tylko zgodna z chrześcijaństwem, ale także, że Kościół nie ma tytułu do osądzania, czy jakaś teoria naukowa jest słuszna, czy nie.
Ponadto teoria ewolucji biologicznej nie jest izolowana od innych osiągnięć współczesnej nauki. Dzisiaj w nauce świat widzimy jako jeden wielki ewolucyjny proces: od Wielkiego Wybuchu aż do obecnego stanu świata. Procesy ewolucyjne świata są dobrze zbadane, dobrze także datowane. Wiadomo, że dwie, trzy minuty po Wielkim Wybuchu zadecydował się przyszły skład chemiczny wszechświata: wtedy powstały jądra wodoru i helu, a także pewne ilości jąder kilku lżejszych pierwiastków chemicznych. W gwiazdach tworzyły się następnie cięższe pierwiastki, m.in. węgiel. Zatem ewolucja chemiczna rozpoczęła się bardzo wcześnie. Naturalnym jej ciągiem była ewolucja biochemiczna, a następnie ewolucja biologiczna. Wszystkie te etapy składają się na jedno włókno ewolucji wszechświata. Jeżeli zakwestionujemy ewolucję biologiczną, to tak, jakbyśmy zakwestionowali całość: i fizykę, i kosmologię. Tego często różni ludzie nie rozumieją.
Bóg stworzył świat, ten akt stworzenia był aktem racjonalnym i nauka ten racjonalny plan Boga, który kryje się u podstaw struktury świata, stara się odcyfrować. Czyli, w ujęciu Einsteina, nauka jest w jakimś sensie działaniem dotykającym religii. On nawet mawiał prowokacyjnie, że w naszych zmaterializowanych czasach uczeni są naprawdę jedynymi religijnymi ludźmi.
Jednak w historii chrześcijaństwa wielu teologów i świętych wypowiadało się na tematy z dziedziny nauki, a z dzisiejszego punktu widzenia ich poglądy są nie do utrzymania, np. trzynastowieczne teorie św. Tomasza z Akwinu na temat początku ludzkiego życia. Przeciwnicy religii obecnie je przywołują, chcąc pokazać, jak Kościół błądzi i jest niewiarygodny. Czy Kościół dziś trwa przy poglądach świętych dotyczących zagadnień nauki?
Poglądy teologów, czy nawet świętych dotyczące nauki nie są doktryną Kościoła i nie są w żadnym razie obowiązujące naukowo. Warto pamiętać, że Kościół rozróżnia różne stopnie teologicznej pewności. Najważniejsze są dogmaty, czyli publicznie ogłoszone przez papieża czy sobór stwierdzenia dotyczące wiary. Jest ich bardzo mało, mniej niż dziesięć. One zresztą zwykle były formułowane jako reakcja na jakąś herezję. Są też prawdy teologicznie pewne, które nie były ogłaszane jako dogmaty, bo nikt ich nie kwestionował. Są wreszcie prawdy, które są jedynie teologicznymi hipotezami. Według nauczania Kościoła pisma świętych, teologów czy objawienia prywatne nie są obowiązujące. Tym bardziej, jeśli nie dotyczą wiary, tylko zagadnień naukowych.
A czy religia może pomóc nauce w dylematach etycznych, np. związanych z eksperymentami nad ludzkimi embrionami albo w innych problemach, przed jakimi obecnie staje?
Te wyzwania etyczne pojawiły się dużo wcześniej, nie tylko w związku z rozwojem biologii, ale na przykład przy okazji stworzenia energii jądrowej. Proponuję jednak popatrzeć na problem wspierania nauki przez religię z nieco innej perspektywy. Dziś pojawia się przepaść między naukowcami a jej odbiorcami. Z jednej strony są coraz lepiej wykształceni naukowcy, a z drugiej coraz gorzej wyedukowane społeczeństwo, które równa do dołu, do czego w dużym stopniu przyczyniają się swoim niskim poziomem media. Coraz większy przedział zaczyna być groźny dla kultury, ponieważ powoduje wzrost różnego rodzaju irracjonalizmów. Nauka i religia czują się przez nie zagrożone, choć każda z nieco innego powodu. W sferze religii przejawiają się one jako fundamentalizm, co jest zjawiskiem niezwykle groźnym. W stosunku do nauki objawiają się jako agresja, co było bardzo widoczne w krajach postsowieckich. Obecnie świat nauki szuka w religii sprzymierzeńca w neutralizowaniu zjawiska irracjonalizmu.
Czy tak szybki rozwój możliwości intelektualnych i technicznych nie zostawia coraz bardziej w tyle naszej wciąż niedorozwiniętej wrażliwości moralnej?
Ten problem można ująć inaczej, pytając o sens rozwoju nauki: czy ten rozwój jest z punktu widzenia ewolucji czymś korzystnym? Oczywiście inteligencja i zdolności myślowe są korzystne dla ewolucji. Hominida lepiej sobie w tej dziedzinie radził niż jego zwierzęcy towarzysze i dzięki temu wygrał ewolucyjny wyścig. Ale czy to nie poszło za daleko?
Dążymy do samozniszczenia?
No właśnie. Tworzymy rzeczy, które są antyewolucyjne, np. bomba atomowa. Możemy zapytać jeszcze inaczej: jaki stopień rozwoju nauki byłby dla nas korzystny i wystarczający, by wygrać wyścig ewolucyjny? Wydaje się, że wystarczyłaby jakaś elementarna znajomość intuicyjnej mechaniki, żeby umieć uchylić głowę przed kamieniem czy maczugą. Ale informacja o kwarkach czy galaktykach do niczego nie jest potrzebna. Przeciwnie: może doprowadzić ostatecznie do zagłady. Być może przekroczyliśmy pewien próg bezpieczeństwa.
Ewolucja gatunku ludzkiego może zatem okazać się ślepą uliczką?
To jest możliwe.
Jak to pogodzić z teologiczną tezą, że powołani zostaliśmy do wiecznego szczęścia?
Tu nie widzę problemu, gdyż rozwiązuje go śmierć. Każda jednostka musi umrzeć. Czy ten nieuchronny wyrok wykonany zostanie dzisiaj, na takim stopniu naszego ewolucyjnego zaawansowania, czy za miliard lat, nie ma żadnego znaczenia. Ludzie nieraz zadają pytania pod adresem Pana Boga, dlaczego tyle ofiar pochłonęło tsunami czy trzęsienie ziemi. Odpowiadam wtedy, że przecież to wszystko jedno, czy umrę w łóżku, czy zalany falą powodzi, i tak kiedyś muszę umrzeć. W łóżku mogę się na przykład męczyć przez trzy lata. Natomiast problemem teologicznym jest samo istnienie śmierci.
Mimo wszystko trudno się nam pogodzić z brutalnością natury. Ponoć połowa ludzkich zarodków samoistnie ginie. Zapoczątkowane życie, już z własną historią i potencjałem, jest brutalnie przerywane, zanim zdoła się rozwinąć. Czy tu nie można pytać: co na to Pan Bóg?
Takie pytanie wskazuje bardziej na nasz kłopot z rozumieniem Boga. Wychowano nas – to głównie zasługa teologów – że Bóg jest istotą, która może absolutnie wszystko. Coś jakby na zasadzie „hokus pokus”. Skoro może wszystko, to dlaczego pozwala na samoistne poronienia, trzęsienia ziemi i powodzie?
Uważam, że Pan Bóg myśli matematycznie z ogromną precyzją i logiką. Oczywiście nie jest to logika człowieka, bo dostępne nam są jedynie jej okruchy. Być może Bóg mógł stworzyć świat albo z obecną w nim rozrzutnością, albo wcale. Filozofowie mówią w tym przypadku o strukturalnej konieczności. Widocznie z Bożego rachunku wynikło, że lepiej stworzyć właśnie taki świat, niż nie stwarzać go w ogóle.
Najbardziej typowym wyrazicielem tej koncepcji był Leibniz. Jego przekonania są często wyśmiewane – moim zdaniem niesłusznie. Wolter na przykład pytał: jeżeli ten świat jest najlepszy, to jakie są te gorsze? Leibniz to jednak inaczej rozumiał: uważał, że świat jest rozwiązaniem zasady optimum. Zasada ta, nazywana także zasadą ekstremalnego działania, funkcjonuje w matematyce i prawie wszystkie prawa fizyki są jej realizacją. Nie wchodząc w matematyczne szczegóły, można powiedzieć, że posługując się zasadą ekstremalnego działania, oblicza się wszystkie możliwości i wybiera tę, dla której pewne wyrażenie matematyczne, zwane działaniem, jest ekstremalne (zwykle najmniejsze). W efekcie otrzymujemy prawo fizyki. Tak można wyprowadzić prawo grawitacji Newtona, prawa teorii względności czy mechaniki kwantowej. Podobnie, z nieskończonej liczby światów istniejących w Bożym umyśle, Bóg wybrał ten świat, który jest realizacją zasady optimum.
To, co Ksiądz Profesor mówi, jest jednak dość straszne. Czy można się powoływać na zasadę optimum w rozmowie z matką, której właśnie zmarło dziecko?
Zgadzam się: nie można. Niestety, psychologia nie zawsze znajduje wsparcie w ontologii czy metafizyce.
Czy siła teologii nie polega na tym, że dopełnia ten brutalny obraz perspektywą wiecznej szczęśliwości: okrucieństwo świata zostaje w ten sposób rozbrojone możliwością zbawienia?
Jeśli już wchodzimy na tory bardziej mistyczne, to dla mnie jedyną odpowiedzią na brutalność świata jest fakt, że Bóg nie odpowiedział nam w objawieniu na pytanie: „dlaczego zło?”, tylko je wziął na siebie, umierając na krzyżu. Bardzo pięknie o tym pisał Antoni Gołubiew w wydanej przed laty przez Znak książce „Listy do przyjaciela”. Anonimowy przyjaciel pisarza doświadczył okrucieństwa obozu koncentracyjnego i miał o to pretensje do Pana Boga. Gołubiew w listach do niego wyjaśnia znaczenie wezwania „bądź wola Twoja” z Modlitwy Pańskiej. To znakomita książka – nie wiem czemu zapomniana.
Czy między nauką a wiarą rzeczywiście panuje pełna harmonia?
Powiedziałbym ostrożniej: można podać taką interpretację, że harmonia będzie możliwa.
Interpretację nauki czy wiary?
Interpretację wiary. Już św. Augustyn w komentarzu do Księgi Genesis przyjął metodologiczną zasadę głoszącą, że jeżeli prawda religijna wydaje się być w sprzeczności z „dobrze ustaloną prawdą rozumową” (wtedy jeszcze nauki we współczesnym rozumieniu nie było), mamy obowiązek tak ją zinterpretować, by uzyskać harmonię z prawdą rozumową. Inaczej – powiada – narażamy wiarę chrześcijańską na śmieszność ze strony pogan. Co więcej, zasada ta była w historii Kościoła stosowana. Na przykład do niej odwołano się podczas procesu Galileusza: podkreślano, że głoszony przez Kopernika heliocentryzm jest tylko hipotezą, a nie dobrze ustaloną prawdą rozumową...
...podobnie współcześnie Benedykt XVI razem z kard. Schönbornem z Wiednia podkreślają, że teoria ewolucji jest jedynie hipotezą, a nie dobrze ustaloną prawdą naukową.
I tutaj popełniają błąd, bo teoria ewolucji jest dobrze ustaloną prawdą naukową. Mój prywatny pogląd jest taki, że obecny papież jest wybitnym teologiem, głębszym może od Jana Pawła II, natomiast nie ma jednej cechy, którą miał Karol Wojtyła...
...nie jeździł z biologami i fizykami na nartach?
Właśnie. Dzięki swoim przyjaźniom z ludźmi parającymi się nauką, Jan Paweł II uchwycił coś z mentalności naukowej. Nie był fizykiem, nie umiał fizyki i wiedział o tym, ale potrafił słuchać fizyków i rozumiał ich sposób myślenia. A to już jest bardzo dużo. Natomiast Benedykt XVI ma głęboką ocenę nauki – dużo na ten temat wie – ale jest to ocena, jaką mają teologowie.
Pius XII napisał, że Kościół nie zabrania dyskusji nad doktryną ewolucjonizmu z jednym wszakże wyjątkiem: „wiara katolicka nakazuje nam uznanie bezpośredniego stworzenia dusz przez Boga”. Zatem zdaniem papieża dyskusja może dotyczyć jedynie „problemu pochodzenia ciała ludzkiego z istniejącej uprzednio organicznej materii”. Wynikałoby z tego, że człowiek ma dwa źródła istnienia: ewolucja „produkuje” ciało, a duszę stwarza bezpośrednio Pan Bóg i jakby z zewnątrz dodaje do „istniejącej uprzednio materii organicznej”. Czy nie jest to pomieszanie porządków?
Wypowiedzi papieży na temat ewolucji nie mają charakteru dogmatycznego. Poza tym same podlegają ewolucji: w 1996 roku Jan Paweł II mówił już o ontologicznym skoku między zwierzęcym przodkiem a człowiekiem. Przypomnę, jak wypowiedź Piusa XII skomentował Karl Rahner. Używając tradycyjnego tomistycznego języka, rozróżnił przyczyny kategorialne, czyli wszystkie przyczyny materialne działające we wszechświecie, i przyczynę transcendentalną, czyli Pana Boga. Rozróżnienie to wskazuje na różny rodzaj przyczynowości. Przyczyny kategorialne mogą być bezpośrednie i pośrednie – kiedy piszę artykuł, przyczyną bezpośrednią (narzędną) jest pióro. Rahner powiadał: przyczyna transcendentalna tym różni się od przyczyn kategorialnych, że daje istnienie, a więc zawsze działa na skutek bezpośrednio, także wtedy, gdy działa za pomocą przyczyn kategorialnych. Działa wewnątrz nich. Zatem czy powstaje dusza, czy następuje rozpad atomu, Bóg zawsze działa bezpośrednio, od wewnątrz samego związku przyczynowego.
Wobec tego Bóg swoją stwórczą mocą działa bezpośrednio zarówno w jajowodzie, gdzie powstaje zarodek, jak w wątrobie czy mózgu – i zastrzeżenie papieża traci sens?
Czasem widuję w różnych zakrystiach tabliczkę z napisem: „Prosimy o ciszę, bo Bóg jest tuż”. Śmieję się, że to herezja, gdyż Bóg jest wszędzie, a nie tuż.
A sakramentalna obecność w Eucharystii?
Tajemnica Eucharystii wręcz pomaga mi wierzyć, gdyż jest czymś tak niezwykłym, że trudno sobie wyobrazić, aby człowiek sam ją wymyślił. Sakramentalna obecność nie oznacza jednak, że w hostii jest większe „stężenie” Boga, tylko że jest On bardziej dostępny dla człowieka. I to jest niesamowite.
Ale wracając do kłopotów z teologiczną interpretacją nowych danych naukowych, powiem coś więcej: w tej chwili następuje ogromny postęp w dziedzinie określanej po angielsku neuroscience, zajmującej się funkcjonowaniem mózgu, procesem tworzenia się obrazów, istotą świadomości, możliwością sztucznej inteligencji, problemem relacji umysłu do mózgu (mind-body problem). Przepowiadam, że jeśli była sprawa Galileusza, jest sprawa Darwina, to prędzej czy później będzie sprawa neuroscience. Jeśli Kościół się do niej nie przygotuje, czeka nas kryzys jeszcze większy niż za czasów Galileusza. Już w tej chwili Kościół powinien kształcić zastępy fachowców. Inaczej w teologii pozostaniemy w czasach przedpotopowych. Poza tym stawianie czoła nowym wyzwaniom może sprawić, że teologia stanie się dziedziną fascynującą dla współczesnego człowieka.
Czyli trzeba na nowo przemyśleć stosunek duszy do ciała, np. spoglądając na model, który stoi przed nami: komputer i jego oprogramowanie?
I tak się już robi: umysł przyrównuje się do software, czyli oprogramowania, ale znacznie bardziej wyrafinowanego niż to, które znamy z zastosowań informatyki.
Adam po hebrajsku znaczy człowiek, a Ewa – matka. Już elementarna egzegeza wskazuje na metaforyczny sens tych biblijnych postaci. Ciekawie koncepcję grzechu pierworodnego wyjaśniał Rahner. Mówił o przyczynowej rekonstrukcji przeszłości: natchniony autor Księgi Genesis nie opisywał historii stworzenia człowieka (za jego czasów pojęcia historii jeszcze nie było), chciał natomiast wyjaśnić naturę człowieka i zła w nim tkwiącego. Zatem stworzył przyczynową retrospektywę, czyli wizję idealnego wzorca zestawioną z obecną kondycją człowieka.
Raj wobec tego mógł nigdy w historii świata nie istnieć – jest tylko wizją ukazującą, jak człowiek i jego relacje powinny wyglądać?
...i jak człowiek obdarzony wolnością pokrzyżował pierwotny plan Stwórcy. W każdym razie tak według niektórych teologów i – jak się wydaje – w duchu osiągnięć współczesnej nauki należałoby interpretować początek Księgi Rodzaju. Dodajmy, Kościół nie jest instytucją powołaną do rozstrzygania, które teorie naukowe są słuszne, a które nie. Jeżeli ktoś należący do Kościoła nie akceptuje jakiejś teorii naukowej, to jego sprawa. Ważne jest, że istnieją takie interpretacje prawd religijnych, które nie kłócą się z osiągnięciami nauki.
[ Dodano: Sro 17 Wrz, 2008 22:49 ]
kilmindaro pisze:grzech-to, co bóg powiedział żeby nie robić. Ja to zrobisz to trzeba cię zabić. Czemu Sogetsu nie chodzisz na parady równości kamienować ludzi? Przecież tak Bóg karze
Omg, radzę Ci przeczytać powyższe słowa. Nawet nie dlatego, ażeby zmienić swoje poglądy, ale by zrozumieć znaczenie podstawowych pojęć i głębię jaka pomiędzy nimi się znajduje.
Przepaść pomiędzy obydwoma tokami rozumowania jest ogromna.